Z moich półtorarocznych obserwacji wynika, że można studiować i można być studentem, i to dwie całkiem inne rzeczy.

Człowiek, który studiuje, robi to dla jakiegoś celu. Zazwyczaj tym celem jest uzyskanie pracy po skończeniu tego nudnego i trudnego etapu życia zwanego studiami. Taki człowiek może nawet lubić swoją dziedzinę nauki, ale goni tylko za tym, co praktycznie przyda mu się w przyszłej pracy. Na moim edytorstwie są to ci ludzie, którzy głosują za zmniejszeniem godzin z historii literatury a zwiększeniem tych spędzonych na nauce korekty, poprawności gramatycznej i składu. Marzy im się praca w jakimś dobrym wydawnictwie, które nie będzie oszukiwać ich na kasie, albo założenie własnej, młodej i dynamicznie rozwijającej się firmy. Raczej nie znajdziesz ich w samorządzie ani żadnej organizacji, chyba że dającej doświadczenie potrzebne w zawodzie. Przecież dla jakiś tam studenckich dyrdymałów nie porzuca się godzin z „drugą (trzecią, czwartą) połówką” i serialem. 

Jak możecie się domyślić, nie jestem tym typem człowieka, dlatego charakterystyka może być (pewnie jest) stronnicza. Staram się akceptować postawę życiową takich ludzi, ale na samą myśl o ograniczeniu godzin historii literatury mną wstrząsa. 

Nie umiem ukryć faktu, że wolę być studentem. Bycie studentem póki co wydaje mi się być finalnym stadium mojego życiowego rozwoju. Nie myślę o pracy, bo żadna szczególnie mnie nie interesuje. Nie ma ochoty wychylać się poza mój szacowny uniwersytet, który chroni mnie przed brzydotą (pomijając akademik…), brudem, zacofaniem, szowinizmem (w dużej mierze), patologicznymi kibicami, madkami, współczesną polską polityką, dziećmi i niemowlętami, głupotą, rozmowami o współczesnej polskiej polityce i pogodzie, głupim bajdurzeniem, którego nie uwzględniłam w poprzednim punkcie, ludźmi, którzy prześladowali mnie w podstawówce, popularnymi programami telewizyjnymi, patologicznymi problemami miłosnymi, wujkiem zamordowanym dla zdobycia jego mieszkania, nacjonalizmem (przynajmniej na kierunkach humanistycznych), dewocyjną religijnością, czytaniem złych książek, chamstwem i zadowoleniem z niemycia włosów. Patrząc na tą litanię zrozumiałam, że padnę trupem dzień po obronieniu magisterki. Dlatego póki mogę cieszę się z bycia studentem kierunku humanistycznego na dobrej uczelni. I staram się spełniać stereotyp studenta, który mam gdzieś z tyłu głowy utrwalony, przez rodziców, przez studentów z Lalki Prusa, z jakiś głębin kultury (na pewno nie z amerykańskich filmów, bo ich nie znam).

Bardzo pomaga mi w tej walce o studencki stereotyp (czy ładniej – folklor) Bractwo Czapki Studenckiej, do którego trafiłam czystym przypadkiem (złośliwym chichotem losu, namową szatańską, a głównie zwiedziona ślicznym kształtem czapki na głowie koleżanki z roku.) Owa koleżanka obiecała wprowadzić mnie w te szacowne struktury, ale nigdy jej się to nie udało. Nie chciało mi się czekać, aż będzie miała czas, i sama poszłam zdobywać nieznane środowisko w nieznanym mieście, ja, nieśmiała studentka pierwszego semestru pierwszego roku. Właściwie nikt.

Od tego czasu noszę granatową czapkę studencką i chodzę na spotkania Bractwa. O co chodzi i co ja właściwie w tym widzę? Noszenie czapki studenckiej jest w pewien sposób walką o szacunek dla tej grupy. Bardzo poważnie to brzmi i sama bym się zaśmiała, widząc takie określenie, ale zawiera jakąś prawdę. Student to teraz byle kto. Każdy może iść na studia, ba, nawet je jakoś tam skończyć. Nie potrzebuje talentu, zdolności, nawet chęci, a co dopiero głębszego uzasadnienia swojej decyzji. Stary problem. Niektórzy ograniczają się do narzekania, że coraz więcej „magistrów” bez żadnej wiedzy się porobiło, a inni wolą zamanifestować, że są studentami, jest to dla nich ważne i są z tego dumni. To tyle z założeń patetycznych, które zresztą nie każdy członek Bractwa wyznaje, ale pisząca te słowa jest członkiem patetycznym (względnie członkinią, jak kiedyś usłyszałam. Która gama skojarzeń jest gorsza: z członkiem czy z cukinią?) Członek i cukinia normalni są przede wszystkim ludyczni i karnawałowi. To pierwsze dwa słowa które w ogóle przychodzą mi do głowy, kiedy piszę o Bractwie. Ludyczni – we wszystkich tekstach o nas, które czytałam (mamy taki kanon, „monolog ojca założyciela”, artykuły w gazetach itp.) powtarzało się wciąż stwierdzenie: chodzi o zabawę. Jeżeli swoje studia wyobrażasz sobie jako całodzienne siedzenie nad książką, to lepiej zweryfikuj ten pogląd, zanim zweryfikuje go życie. Również w tym funkcjonującym stereotypie studenta raczej nie ma miejsca na naukę poza sesją. Za to jest dużo miejsca na dobrych ziomków i szalone pomysły. Bardzo sympatycznie pisze o tym Jan Gebethner, wręcz modelowy student UJ i UW z początków poprzedniego stulecia. Na jego książce Młodość wydawcy można by przeprowadzić świetny opis „studenta idealnego”. Rozpoczęcie nauki na Uniwersytecie Jagiellońskim to dla niego przepustka do lepszej części życia. I już na poczet tego życia urządza pożegnalny kawał koledze jadącemu na studia do Wiednia, mianowicie dogaduje się ze sprzedawczynią u Wedla, by zapakowała jako bombonierkę trzy kilo wykwintnych kamieni. Ten wątpliwy przysmak wręczają wyjeżdżającemu koledze, słuchając przy okazji od jego matki i siostry, jakimi są dobrymi chłopcami. W ramach rewanżu ów wiedeńczyk przysyła im potem butelkę białego wina, ale profilaktycznie zostawiają ją w jakiejś podrzędnej knajpie, słusznie przeczuwając, czym może być napełniona. W sztywnej i dobrodusznej narracji Gebethnera ten fragment jest o tyle nieśmieszny, co smakowity. Później jego losy toczą się równie konsekwentnym torem: szuka taniego pokoju, zanim dorwie go mieszkająca w Krakowie ciotka, działa w samorządzie i w kołach sportowych, nawiązuje interesujące znajomości z koleżankami z sąsiednich pokojów. Zyskuje nawet szacunek gospodyni, gdyż kiedy spotkała go wracającego w niedzielę rano z całonocnej imprezy, przytomnie powiedział, że oto wraca z porannej mszy. W wolnej Polsce kontynuuje studia w rodzinnej Warszawie i w tym momencie spotyka się z tematem czapek studenckich, ponieważ jest jedną z osób, które wybierały ich krój, a jedyną, która całe to zdarzenie opisała. Jest rzeczą oczywistą, że nowo powstały uniwersytet musi jakoś zaznaczyć swoją obecność w mieście, a najlepiej za pomocą czapek. W kolorach prawie narodowych (biało – wiśniowe, ale kto by się kłócił o odcień). W wolnej Polsce normalnym zwyczajem jest noszenie takiej czapki, ogłaszającej wszem i wobec z jakiego jesteś uniwersytetu, a nawet z jakiego wydziału (tak to działa na UJ – każdy wydział ma swój kolor czapki). Jak głoszą źródła, świeżo zakupionym nakryciem głowy należy wytrzeć buty, by nabrało szlachetnej patyny. Po kilku latach można w ten sposób niespodziewanie zmienić wydział i np. z historii (niebieska czapka) przenieść się na filozofię (szara). Zbytnie ufajdanie czapki automatycznie włącza cię w poczet prawników (czarna).

Teraz noszenie czapki jest rzadkością, przez co wzbudza większą sensację. Ciągle jednak można spotkać ludzi, którzy potrafią ją zidentyfikować. Częściej jednak słyszę, że wyglądam jak kolejarz – uwielbiam moją czapkę za ten granatowy odcień, ale tak, nachalnie kojarzy się z koleją. Niektórzy dowcipnisie wołają za mną „ciuch ciuch”. Pewnemu ulotkarzowi zrobiłam cały wykład na temat czapek studenckich  (bardzo mu się zresztą spodobał ten pomysł). W Bieszczadach, kiedy mijałam się na wąskim szlaku przez połoninę z jakąś grupą starszych ludzi, jeden z nich krzyknął za mną, że też nosił czapkę. Niestety nie dosłyszałam, na jakim uniwersytecie. Na pewnych porannych zajęciach przybyły w zastępstwie doktorant z filozofii zapytał mnie, czy to czapka polonistyki. Podejrzany menel zaczepił mnie w ciemnym zaułku, zauważył, że od jedzenia o tej porze będę gruba (spożywałam kanapkę; a on był gruby) po czym bezbłędnie zidentyfikował mnie jako studenta polonistyki. Na koniec zapytał, czy jestem z tego bractwa czapki „komunistycznego czy od Rydzyka”. Prawie zadławiłam się kanapką, ale na wszelki wypadek powiedziałam, że z apolitycznego. Tak stoi w statucie. Chociaż dla niego pewnie byliśmy komunistami.

Bractwo nie zajmuje się polityką. Tutaj dochodzimy do części karnawałowej. Bractwo i jego tradycje to jedno wielkie pomieszanie z poplątaniem, przestawienie światów, zabawa, w której jak w średniowiecznym karnawale wszystko zostaje wywrócone na opak. Dlatego wielu ludzi nas nie znosi. Kiedy pierwszy raz pojawiłam się na wydziale w czapce usłyszałam, że tacy jak ja raczej nie dają rady skończyć tego kierunku. Tutaj trzeba specyficznego podejścia i poczucia humoru, które, jak się okazuje, łączy całkiem sprzecznych ludzi. W żadnej organizacji nie widziałam takiej rozpiętości charakterów i postaw życiowych, które jakoś wytrzymują ze sobą mimo kolosalnych różnic. Jest tam z kim pogadać o głupotach, jak ktoś lubi. Jest z kim przeprowadzić dyskusję i komu zasiać „ferment umysłowy”. Jest dużo śpiewania. Nie ukrywam, że przez rok przychodziłam na Bractwo w nic się nie angażując, a tylko chcąc pośpiewać Gaudeamus i Kaczmarskiego przy gitarze. Dlatego jedyną osobą, którą poznawałam z twarzy był gitarzysta. Na każdym spotkaniu siedziałam mu nad głową i obserwowałam, czy nie pije za dużo, bo to wpływało mocno na poziom gry. Chyba nawet raz sama grałam. Nie pamiętam. W każdym razie to muzyka zatrzymała mnie w Bractwie; tam grali i śpiewali te same piosenki, co u mnie w domu.

Po roku zaczynam kojarzyć więcej twarzy (dla mnie to sukces; nie zapamiętuje ludzi). Fascynuje mnie filozofia, etyka i sianie „fermentu umysłowego”, czytam pisma Sartre i Dwie koncepcje wolności Berlin’a, słucham wykładów o Ingardenie i hermeneutyce. O tym wszystkim chce mówić i odkrywam, że mam z kim. Nie z ludźmi z roku, ale właśnie z różnymi personami z Bractwa, najczęściej studiującymi rzeczy totalnie niezwiązane z filozofią i polonistyką. Dalej nie wiem, kto jak się nazywa, ale migają mi przed oczami twarze, wydziały i poglądy. Z pewnym prawnikiem dyskutuję o granicach obrony koniecznej i czy zabójstwo może być moralne. Z psychologiem o koncepcji wolności. Chyba komuś opowiadam moją dopiero co stworzoną reformę, a raczej rewolucję w edukacji. Moja niepewność w tej kwestii wynika z faktu, że wszystkie dyskusje są prowadzone przy alkoholu, a ja mam słabą głowę. Zaczynam rozumieć, że Bractwo Czapki może być wszystkim, a dla każdego czymś innym. Jak zaklasyfikować ten żywioł?

Najlepiej zacząć od źródeł. Nie wierzę w rzeczy, których nie da się udowodnić źródłowo. Wyciągam od Wielkiego Mistrza (czyli szefa Bractwa) materiały uzasadniające i opisujące naszą historię. Do jakich tradycji nawiązujemy? Co wiemy na temat historii tzw. folkloru studenckiego, który przecież sięga średniowiecza? Wreszcie jak powstało i rozwijało się samo Bractwo? Czytam, ale bardzo chaotyczne to wszystko – funkcjonuje głównie przekaz ustny – tekstów jest dużo, są źle zredagowane i właściwie nieznane. Chciałam tylko napisać post na bloga, a wpadłam w pasjonujące bagno wiedzy i niewiedzy. Dlatego rozbijam ten post na dwie, a może nawet trzy części. To część prywatna: ja w Bractwie. Kolejne będą się już opierany na źródłach, kiedy wreszcie je uporządkuje.

1. Na zdjęciu: moja polonistyczna czapka w górach. Chodzę w niej nie tylko na co dzień po Krakowie, ale też na wszystkich wakacyjnych (i nie) wypadach. Właściwie cały czas, o ile nie pizga złem. 
2. Tytuł posta oznacza po łacinie „Mogę coś powiedzieć?” i jest to formuła używana na oficjalnych spotkaniach Bractwa, kiedy chce się coś powiedzieć. Jesteśmy chyba ostatnimi studentami używającymi czasem łaciny w praktyce. 

Dorota „Waćpanna” Drożyńska

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *